+2
martwod 17 grudnia 2018 21:45
To była jedna z najbardziej zadziwiających podróży. Odkopana po 20 latach przyjaźń splotła się ze zjawiskową przyrodą, kilkutysiącletnią historią, niebiańskim jedzeniem i zawiłą polityką. I tak, jak wielu przed nami i wielu po nas, nie mogliśmy się tym krajem nasycić i staliśmy się jego niewolnikami. Wiemy na pewno, że chcemy do Izraela wracać.

Zaczęło się… Tak, właściwie to zaczęło się 24 lata temu. Byłam wtedy ze swoim chłopakiem w Indiach i w pociągu relacji Delhi-Varanasi poznaliśmy parę z Izraela. Wymieniliśmy kilka grzecznościowych zdań, dowiedzieliśmy się, że wszyscy jedziemy do Varanasi i poszliśmy spać. Przed świtem pociąg zatrzymał się w świętym mieście nad Gangesem. Szybko zebraliśmy bagaże i ruszyliśmy na peron, bo skład za kilka minut miał ruszyć dalej. W ostatniej chwili zauważyliśmy, że nas znajomi z Izraela ciągle smacznie śpią. Obudziliśmy ich. W tym pociągu urodziła się nasza kilkutygodniowa znajomość. Razem podróżowaliśmy po Indiach, pojechaliśmy do Nepalu, spłynęliśmy dziką rzeką Kali Gandaki, wspinaliśmy się pod Annapurnę... Polubiliśmy się nadzwyczajnie. Jednak po powrocie do domów kontakt w naturalny sposób przysnął. Po latach, kiedy pojawił się pewien znany portal społecznościowy, znowu, zupełnie przypadkiem na siebie trafiliśmy. Czasem lajkowaliśmy swoje zdjęcia, napisaliśmy krótko, że jest fajnie. I w końcu rok temu, kiedy siedziałam nocą na lotnisku w Kenii, czekając na poranny lot do Livingstone (Zambia), przeczytałam wiadomość od Hagit: - Tak latasz po świecie, dlaczego nie przylecisz do Izraela?
Musiało minąć jeszcze kilka miesięcy, w czasie których zapomniałam, że na poważnie rozważałam tę propozycję, aż zadzwonił znajomy: - Mam tanie bilety do Tel Awiwu. Bierzecie?
I tak w połowie października pojawiliśmy się całą rodziną na lotnisku Ben Guriona.



Pierwsze wrażenia po wyjściu z lotniska? Po pierwsze: przyjaciele, nawet przez ćwierć wieku, wcale się tak bardzo nie zmieniają. Po drugie: wszędzie widać wojskowych pod bronią. Po trzecie: jedzenie mają tu bajeczne.
Po wrzuceniu walizek na tył dużego jeapa, jedziemy z Danim i Hagit do Jaffy, do Dr. Szakszuki na obiad. I mimo że kusi nas plaża, córka gospodarzy musi jeszcze pójść do szkoły a my nie jesteśmy aż tak głodni, zostajemy na dłużej.
Muszę przyznać, że robiłam w domu humus. Nawet dobry, na pewno lepszy niż ten sklepowy, ale nie dość dobry, by przyrządzać go regularnie. Tutejszy humus wymiata, można go jeść łychami. Nie tylko humus zresztą. Szakszuka rzuca na kolana, do tego genialne falafele, tahini, przepyszne sałatki (moja ulubiona z bakłażana), oliwki, rozmaite sery, wszystko zagryzane świeżutką pitą i zapijane fantastycznym sokiem z tamaryndowca. Dla samego tylko jedzenia warto tu przylecieć.
Trawimy te wspaniałości na plaży. Wokół Tel Awiwu jest sporo pięknych plaż, niektóre ponoć niemal puste. Nasza nie jest ani pusta, ani nadzwyczajnie piękna, za to jest najbliżej. Objedzeni po kokardy możemy się dokulać tylko tutaj. Wygrzewanie się na miękkim piasku i kąpiel w ciepłym morzu, razem z psami, za to pod koniec października, sprawiają, że to miejsce wydaje się nam rajem. Wieczorny spacer po Jaffie daje nam pełnię szczęścia.

, , , , , , , ,

Jerozolima – to oczywisty kierunek, gdy lądujemy w Izraelu. Byliśmy jeden dzień. Zdecydowanie za mało. Marzymy o przynajmniej trzech dniach, bez naszych nastolatków, za to tylko w Jerozolimie. Wkrótce.
Na początek, mając mało czasu i dużo planów, postanawiamy się zagubić. Udaje się. Nie jest to zresztą trudne. W plątaninie wąskich, kolorowych uliczek starego miasta, łatwo stracić orientację. I dobrze. Chodzimy więc, chłoniemy kolory, zapachy, atmosferę kolejnych dzielnic: arabskiej, ormiańskiej, żydowskiej... Bez mapy z zaznaczonymi punktami, których nie można ominąć, bez wycieczki z przewodnikiem, bez gonitwy. Już wiemy, że i tak tu wrócimy. Chcemy po prostu być.
Aż wyrasta pod nami (tak, tak, właśnie pod - to miasto rozciąga się we wszystkich kierunkach) Ściana Płaczu. Ten widok jest jak zderzenie z innym światem. Mimo, że przecież wiedzieliśmy, co zobaczymy. Stoimy jak zaczarowani. Do teraz nie wiem, co zadziałało. Atmosfera pełnego skupienia? Krążąca w powietrzu żarliwość? Wyczuwalna desperacja? Szacunek? Wszystko razem?
Schodzimy na dół. Do ściany, przed którą ludzie, czasem we łzach, wznoszą swoje modlitwy. W którą wciskają karteczki z prośbami. Do której, niektórzy, nie śmieją się odwrócić plecami. Jestem chrześcijanką. Ta ściana, to dla mnie po prostu mur z potężnych, starych kamieni. Jednak nie potrafię się oprzeć panującej tam atmosferze. Rozdzielamy się na podgrupy, kobiecą i męską, wtapiamy w tłum i w absolutnej ciszy chłoniemy. Niepowtarzalne.

, , , , , ,

Jerozolima to dziesiątki sprzeczności. Żyją tu obok siebie żydzi, chrześcijanie i muzułmanie, stoją synagogi, kościoły różnych wyznań, meczety, w jednym miejscu wypijamy w spokoju kawkę, rozdając uśmiechy, kawałek dalej pokazujemy żołnierzom zawartość toreb, udowadniając, że nie mamy ze sobą noży ani bomb. Na początku ulicy widzimy sprzedawcę soków z wywieszoną flagą Izraela a na końcu sklep z koszulkami wyśmiewającymi lub wręcz obrażającymi Izrael. Stare kamienie są świadkami zażartych kłótni wśród różnych chrześcijańskich wyznań. W powietrzu raz po raz czuć napięcie. Zwłaszcza w piątek po południu, gdy przypadkiem wpadamy w tłum ludzi – muzułmanów, wracających z południowej modlitwy. Są ich tysiące, zjeżdżają do meczetu Al-Aksa autobusami z całej okolicy. Zastanawiamy się, czy to po prostu zwyczaj, czy też demonstracja siły, próba pokazania Izraelczykom: zobaczcie ilu nas jest! My wpadamy w tę rzekę, próbując płynąć po prąd i dostać się na teren starego miasta, za mury. Razem z nami garstka ludzi, prawdopodobnie Żydów. Atmosfera zaczyna gęstnieć – ktoś komuś nadepnął na nogę, ktoś krzyknął, obok nas mężczyźni zaczynają się popychać, jedni uważają, że mają prawo wyjść z miasta i drogi należą do nich, inni żądają prawa do wejścia. Próbujemy się trzymać razem, ale tłum nas rozdziela. W końcu znajdujemy boczną uliczkę, w którą udaje się nam, po kolei, wskoczyć. Widzimy gołym okiem, jak cienka jest granica pomiędzy spokojnym, słonecznym popołudniem a zamieszkami. Tak niewiele trzeba…
- Ja po prostu próbowałem iść i do wszystkich się uśmiechałem. Wtedy inni zaczynali uśmiechać się do mnie – tłumaczył nam po wszystkim nasz syn. Ech, tak niewiele trzeba…
Nie wiem, czy da się w pełni zrozumieć to miasto, wyrywane z rąk do rąk, kilkakrotnie burzone i palone, przechodzące z okresu świetności w zupełną ruinę, odbudowywane i znowu zachwycające. Miasto, które uważają za swoje zarówno Żydzi jak i Arabowie. Może po prostu płynąć po tych starych kamieniach, wsłuchując w historie, które opowiadają, starając się wstrzymać z ocenami?

, , , , , , , , , , , , , , , , ,

- Dormitorium – dziwi się właściciel jerozolimskiego hostelu, w którym zamówiliśmy noclegi. – Wiecie, co to jest? Spaliście już z dziećmi w dormitorium? – dopytuje.
- Oczywiście – uspokajamy go. – W Chatce Puchatka, w Bieszczadach, nie mieliśmy nawet wody, czy prądu, o łazience nie wspominając – chcielibyśmy dodać. Zamiast tego udajemy się za naszym przewodnikiem do pokoju, który będziemy dzielić z trzema innymi turystami. Naszych współlokatorów nawet nie poznajemy – śpią albo są na mieście – dokładnie tak jak i my. Młodzież na warunki nie narzeka – nie takie hostele…
O świcie biegnę po pity, świeży humus, torbę falafeli, oliwki i inne warzywa – czyli nasz suchy prowiant na wycieczkę. Wodę mamy z hotelowego dystrybutora, w dowolnych ilościach. Zresztą miejscowa kranówka ma pod sobą kranówki świata i można ją pić bez zahamowań. Mocna kawa w kawiarence i możemy ruszać po samochód.
Jadąc na pustynię, wypatrujemy wielbłądów, legendarnych punktów kontrolnych i zasieków oddzielających Izrael od Autonomii Palestyńskiej. Aż w końcu, po godzinie jazdy, trafiamy do Parku Narodowego na pustyni Judzkiej. Tej samej, na której Jezus pościł i był kuszony przez diabła, Dawid uciekał przed Saulem a Jan Chrzciciel przygotowywał się do służby. My wybieramy jej najbardziej przyjazną część - oazę Ein Gedi. I, za radą Daniego i Hagit, ruszamy na wędrówkę wzdłuż Wadi Arugot - ta trasa jest mniej uczęszczana od popularnego szlaku wzdłuż Wadi David. Marszruta wzdłuż strumienia, zacienionym kanionem, z przystankami na kąpiel pod kolejnym wodospadem czy w oczku wodnym nie jest długa ani specjalnie wymagająca. Nawet, gdy weźmiemy pod uwagę przemoczone buty, których już nie chce się nam zdejmować przy kolejnych przeprawach. I dziką temperaturę, z pewnością sięgającą 40 stopni. To czysta radość i cudowne krajobrazy. Żałuję tylko, że nie mogliśmy się wspiąć na szczyt masywu otaczającego dolinę. Podobno była za wysoka temperatura i szlak czasowo zamknięto. Szkoda, widoki musiały być genialne.
Za to spotykamy koziorożca nubijskiego (jeszcze nie wiemy, że na pustyni jest ich pełno) i góralka, czyli taką przerośniętą świnkę morską, szczerzącego do nas zęby spod kamienia. Obydwa zwierzaki są raczej popularne w Izraelu, ale i tak się cieszymy, jak rasowe cepry.

, , , , , ,

,

, , , ,,

,

,

,

,

,

,

, , , ,

Jest bajecznie, jest rajsko, egzotycznie. Mimo to Ein Gedi opuszczamy szybkim krokiem. Chcemy zdążyć w jeszcze jedno miejsce, najlepiej przez godz. 16, zanim słońce schowa się za okolicznymi górami.

CDN.


Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

katewisienka 27 grudnia 2018 09:12 Odpowiedz
ładnie piszesz :) czekam na część drugą.
martwod 27 grudnia 2018 16:27 Odpowiedz
katewisienkaładnie piszesz :) czekam na część drugą.
Dzięki :-) Będzie, będzie wkrótce druga część. Muszę tylko ujarzmić rzeczywistość wokół siebie.